Przebudzenie mocy, czyli... ożywione wspomnienia
Polska premiera "Gwiezdnych wojen. Przebudzenia mocy" już za nami. Siódma część gwiezdnej sagi święci triumfy frekwencyjne i kasowe, ale trzeba przyznać, że zasłużenie, bo na kinomanów czeka w kinach solidna dawka rozrywki pełnej nostagicznych odniesień do wcześniejszych odsłon cyklu. Nie jest może idealnie, ale...
Film ogląda się dobrze zarówno, gdy jest się zatwardziałym fanem gwiezdnej sagi, jak i wtedy, gdy odległą galaktykę i rycerzy Jedi poznaje się po raz pierwszy.
Trzeba jednak przyznać, że "Przebudzenie mocy" to prawdziwa uczta dla tych pierwszych widzów, bo niemal od pierwszego kadru odnajdujemy na ekranie obrazy, postaci i odniesienia czytelne właśnie dla "wtajemniczonych".
Upływ historii ukazywany jest wrakami szturmowców Imperium i jeszcze bardziej zapuszczonym Sokołem Millenium, a najdobitniej czujemy, że wydarzenia z pierwszych sześciu odsłon dotyczą czasów dawno minionych, gdy na ekranie pojawia się Han Solo...
To już nie zawadiacki przemytnik o złotym sercu, a mocno podstarzały gwiezdny wędrowiec, z pooraną czasem twarzą, który wciąż próbuje przetrwać i stać po właściwej stronie konfliktu.
Zdeklarowani miłośnicy gwiezdnej sagi dotychczas za jej najlepszą odsłonę uważali "Imperium kontratakuje".
Być może właśnie dlatego, że najmniej w nim było Georga Lucasa, bo to Lawrence Kasdan (który teraz jest współautorem scenariusza) i solidny rzemieślnik Irvin Kershner nadali temu filmowi dojrzały, pesymistyczny sznyt, a nie ukrasili go infantylnie-pluszowym lukrem, ku któremu skłaniał się Lucas.
Po grudniowej premierze sądzę jednak, że na pierwsze miejsce wysunie się właśnie "Przebudzenie mocy". To powrót do klimatu "Imperium kontratakuje", wzbogacone o zdecydowanie lepszą grę aktorską, i to zarówno "starych" gwiazd serii (naprawdę udany występ Harrisona Forda, umiejącego znaleźć dystans do swojej postaci i niesilącego się na uczynienie z siebie "młodzieniaszka"), jak i młodego pokolenia aktorskiego.
Wydaje się, że właśnie młodzi aktorzy to wielki atut tego filmu. Skorzystano zarówno z bardzo mało znanych aktorów (Daisy Ridley przed angażem nie była nawet zawodową aktorką), jak i tych, którzy swoją popularność zawdzięczają współczesnej kulturze serialowej. Dlatego na dalszym planie "Przebudzenia" widzimy m.in. takie znajome twarze z małego ekranu, jak Ken Leung (Miles z "Zagubionych"), czy Greg Grunberg (Matt z "Heroes").
Znakomicie sprawdził się również John Boyega, czarnoskóry odtwórca roli zbuntowanego szturmowca Finna. Jego dynamicznie zmieniająca się relacja z główną bohaterką "Przebudzenia", Rey (Daisy Ridley), to popis komediowego aktorstwa z lekkim ukłonem w stronę feminizmu.
Dzięki przemyślanej reżyserii, "Przebudzenie mocy" na szczęście nie przyćmiło efektami specjalnymi postaci bohaterów, ale jednocześnie na nowo fanów "Gwiezdnych wojen" mogły urzec efektowne, dopracowane i momentami urzekająco piękne obrazy, jak pustynne cmentarzysko gwiezdnych niszczycieli, przypominających dawno minioną historię.
Film J.J. Abramsa nie jest też z pewnością zamkniętą historią, bo naszkicowuje wątki i postaci, które znajdą rozwinięcie w kolejnych częściach sagi i mają ku temu potencjał. Jest duża szansa, że oto narodziła się druga odsłona słynnej galaktycznej opowieści.
A co można powiedzieć na NIE? Mimo wszystkich zachwytów nad "Przebudzeniem", czuć w nim disneyowskiego ducha, z lekkim dydaktyzmem i uładzonymi postaciami, a mnie osobiście kompletnie nie przypadł do gustu Kylo Rena (kto dokonał wyboru tego aktora, a przede wszystkim jego fryzury - niech zniknie w galaktycznej nicości...!).
Można również w paru miejscach przyczepić się do luk scenariuszowych, szczególnie bolesnych dla wiernych fanów sagi, którzy wiedzą, że np. Sokoła Millenium nie było tak łatwo prowadzić, a zanim sprawnie władało się świetlnym mieczem, wymagało to długiego szkolenia...
Nie polecam też seansów z dabbingiem, bo nic mi chyba tak nie psuło przyjemności oglądania tego filmu, jak słaby, "uwierający uszy" polski dabbing. Zresztą może należę do starej daty fanów "Gwiezdnych wojen" i nie chcę słuchać Hana Solo mówiącego po polsku...
Reasumując, pewne niedostatki produkcji nie przysłaniają jednak ogólnej dobrej oceny filmu Abramsa. Z pewnością warto było wytrwać, warto było utyskiwać na kolejne, słabsze części gwiezdnej sagi, by po trzech dekadach doczekać się "Przebudzenia mocy".
I oby w przyszłości było tylko lepiej.
Marek Dusza
Najnowsze od Marek
Skomentuj
Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.